Nie potrafimy dyskutować. Ostatnio
przekonuję się o tym boleśnie. Lubimy mówić. Czasem nawet nieważne czy inni nas słuchają. Ale dopuścić kogoś innego
do głosu? A jeszcze jak ta osoba prezentuje pogląd inny niż
my?
Brałam udział w dyskusji ad hoc
dotyczącej emigrantów i otwartości na inność. Miała to być
dyskusja ćwiczebna, ot prezentacja z góry przydzielonych poglądów.
Ocknęłam się jak zaczęliśmy podnosić głos, a hipotetyczni
uchodźcy mordowali nas i gwałcili, albo w odwrotnej kolejności. No
dobrze, przejęliśmy się za bardzo rolami, gorący temat... Do
argumentów poruszonych w tej pyskówce (bo nie nazwę tego co się
wydarzyło dialogiem – i żeby nie było, sama też nie
trzymałam poziomu rozmowy) nie wróciliśmy już w tej grupie, tak
jakbyśmy po zakończonych zajęciach przestali grać nasze role.
Skomentowałam posta na blogu osoby,
którą cenię. Niestety nie dzieliłam zdania tej osoby. Choć
ogólnie nasze stanowiska zdawały się być podobne, to dopiero po
doprecyzowaniu mogłam się zgodzić ze zdaniem prezentowanym przez
tego człowieka. Po trzech dniach pisania prywatnych wiadomości
zostałam usunieta z grona znajomych, bo zdania nie zmieniłam i nie
przeprosiłam za to, że je mam. Dowiedziałam się że jestem głupia
i jestem hejterem. Tak w skrócie. Tych wiadomości nie mogę nazwać
dyskusją, bo właściwie nie nadążałam artykułować mojego
stanowiska. Z resztą nie to było powodem wymiany zdań – efektem
miało być moje wycofanie się z poglądu, który kulturalnie
przedstawiłam.
Media elektroniczne pozwalają nam
kontaktować się z ludźmi właściwie bez żadnych ograniczeń –
nie generują kosztów, nie uznają granic ani strefowych, ani
wiekowych. Korzystam chętnie z tej możliwości. Ale może dlatego,
że pozwalają robić wiele rzeczy na raz, dyskusja za ich
pośrednictwem bywa wkurzająca. Bo czy jeśli komuś piszę, po
zachęcaniu do kontaktu przez tę osobę, kilka wiadomości, widzę,
że ta osoba zagląda na forum, a wiadomości nawet nie odczyta przez
kilka tygodni, to jaki jest sens pisać dalej? Lepiej już jest jak
inna osoba czyta wiadomości. I komentuje. Najczęściej minką. Od
razu myślę "Przeszkadzam w pracy". I zaczynam sobie zadawać pytanie, czy się nie narzucam za bardzo. Ale powiedzmy, że
dochodzi do wymiany zdań i nagle osoba z drugiej strony znika. Bez
zapowiedzi. Czekam chwilę, no bo przecież są różne potrzeby,
dzwonek do drzwi, telefon, rozmowa równoległa z inna osobą... Po
pół godzinie czuję się nabita w butelkę. To był mój czas,
który mogłam wykorzystać w inny sposób. Ale żeby móc to zrobić
muszę sama nauczyć się przerywać rozmowę w pół słowa i nie
interesować się dalej rozmówcą.
Uczę Gawła interakcji. Że jeśli
padnie pytanie, to trzeba na nie odpowiedzieć. Że każda rozmowa ma
swoje etapy – od powitania, przez wymianę zdań (przedstawienie
problemu, stanowiska, wysłuchanie punktu widzenia drugiej osoby,
odniesienie się do poglądów w sposób kulturalny, bez inwektyw,
obrażania, doprecyzowanie, jeśli czegoś się nie rozumie,
rozwinięcie swojej myśli, jeśli ten ktoś po drugiej stronie pyta)
po ewentualne podsumowanie rozmowy i pożegnanie. Ale gdzie ta
interakcja jest w rozmowach dorosłych? Stajemy się coraz bardziej
zamknięci na drugiego człowieka, skoncentrowani na swoich
potrzebach, własnym zdaniu. Jak tu uczyć interakcji w praktyce? I czy
warto?