nieporadnik

nieporadnik

poniedziałek, 9 października 2023

Z troski

O czym myślisz, Grażyna? pyta fejsbuk. O czym mam myśleć, gdy w końcu po 7 latach sąd pisze, że ustalił miejsce zamieszkania ojca moich dzieci. W związku z tym, informuje mnie, że mogę złożyć wniosek o egzekucję alimentów. Dostałam pliczek - jakieś 40 stron - do wypełnienia. I to jeszcze po niderlandzku. Zliczam rządki cyfr i wzbiera we mnie złość. Czy 1000 zł alimentów na dziecko, które za jedną wizytę u lekarza płaci 400 zł to dużo czy mało? Od lat dostajemy połowę zasądzonych alimentów z Funduszu Alimentacyjnego - 500 zł na każde z nieletnich dzieci. Dług ojca wobec nich zbliża się do 100 tys. Wobec Funduszu kolejne ponad 40. To tylko dług liczony w pieniądzach. Godziny spacerów, rozmów, majsterkowania nie dają się policzyć, dopisać do arkusza.

Równolegle dociera do mnie informacja z sądu, że "ustały przeszkody" do przekazania z prokuratury do sądu sprawy o niealimentację. Zgłoszenie, nie bez przeszkód, złożyłam w lutym 2021. Bo postepowanie powinno być wszczęte przez zawiadomienie złożone przez MOPS. Ale "ten pan nie mieszka na ich terenie". Nie liczy się, że dzieci mieszkają. Teraz czas na kolejne godziny na policji, bo ponoć nie można dołączyć długu powstałego po zawiadomieniu do tej samej sprawy. Kolejne zeznania, może już bez przekonywania na siłę, że jak nic z tym nie zrobię to dzięki odebraniu praw rodzicielskich dług alimentacyjny przedawni się po 3 latach.

Do złożenia dokumentów w barbarzyńskim dla mnie języku potrzebuję wyroków sądów w tym języku: o alimenty i o rozwód. Mimo, że składam papiery do wydziału w sądzie, w którym leżą te akta nic nie zadzieje się beze mnie i bez oczekiwania. W końcu trzymam w ręku zaświadczenie, że złożyłam wniosek o egzekucję za granicą.

Przynoszę zaświadczenie do MOPSu. Pani przychodzi z segregatorem i pokazuje palcem zaznaczony neonowym zakreślaczem fragment, który powinien się w zaświadczeniu znaleźć - że egzekucja niemożliwa. Na moim zaświadczeniu jak byk: "podjęto działania egzekucyjne". No ale przecież wydał je urzędnik, który robi to od lat, prawdopodobnie wie, co ma tam napisać. Pani tłumaczy, że jak coś wyegzekwują i dostanę, to będę musiała zwracać pieniądze z Funduszu, więc ona nie wie, czy mi może wypłacić. A przecież musi wiedzieć, że jeśli nawet coś uda się wydobyć, to w pierwszej kolejności pieniądze otrzyma Fundusz. A tam dług ponad 40 tys. W tle walka o inne należności, urzędnicy po raz trzeci w tym roku wysyłają dokumenty do analizy prawnej "dla mojego dobra". Chodziło tylko o zmianę zapisu w decyzji ze względu na nową ustawę, żadnego rozstrzygania na nowo... Tyle rzeczy odpuszczam nie mając siły walczyć o siebie, gdy muszę ciągle walczyć o papiery.

Po drodze panie "odkryły", że Gaweł był na komisji ZUS z początkiem roku. Prosto po tej komisji jechałam dostarczyć im pismo o zawieszeniu postępowania przez WZON, bo wtedy prawnik pierwszy raz w tym roku sprawdzał moje prawa do otrzymania świadczeń, choć nowa decyzja miała dotyczyć tylko ustawowej waloryzacji kwoty. Kolejny miesiąc bez świadczeń. Przy okazji pokazałam im wtedy decyzję orzecznika że Gaweł jest całkowicie niezdolny do pracy przez najbliższe 3 lata. Po rzuceniu wzrokiem pani orzeka, że to ich nie dotyczy i kserować nie będzie, samo tylko pismo z WZON dołoży do akt. Och, słodka naiwności! Wszystko w starciach z urzędem trzeba mieć na piśmie. Bo przecież "nie poinformowałam ich". "A podpisywałam, że dostarczę nowe orzeczenie." Tak. Z WZONu. Jeszcze go nie mam. O zusowskim sami mówili, że nie dotyczy przecież. Prawnik to w końcu potwierdził, ale znów miesiąc oczekiwania na decyzję i wypłaty.

Więc dziś wyprawa na komendę, nowe zawiadomienie. Będę próbowała pisać wniosek do sądu o połączenie spraw. Sąd w wezwaniu na rozprawę zapisał, ze wszystkie pisma i dowody muszę wnieść nie później niż 2 dni przed rozprawą. Pilnowanie terminów, gonienie spraw. Trybiki się zacierają, gdy ktoś nieustannie sypie piasek i kamienie. I kłody pod nogi. Z troski.

Dlaczego z troski nikt nie przedstawi mi planu terapii, leczenia dziecka? Ktoś nie wyśle powiadomienia, że termin się zbliża? Ktoś nie zapyta czy potrzeba pomocy w koszeniu trawy, dowiezieniu węgla? Dlaczego ta troska dotyczy tylko pilnowania, bym, broń Boże, nie otrzymała za dużo państwowych pieniędzy?



środa, 4 stycznia 2023

Nic o nas bez nas

Od ponad setki dni pogrążam się w nieczystościach. Tkwię po uszy w szambie. Bo jeśli Agnieszka Szpila na pytanie "Gdzie są te dzieci" odpowiada wskazując odbyt, to w szambie tkwię od dawna. I uprzedzę tu "życzliwych" dbających o moje uczucia macierzyńskie - moja sytuacja nie jest spowodowana pejoratywnymi uczuciami kierowanymi do potomstwa. Moja relacja z dziećmi ma się dobrze. Szambo zaś urządzają mi przepisy i sposób ich wcielania w życie. 

Od jesieni trwa protest opiekunów osób z niepełnosprawnościami. Właściwie można powiedzieć, że jest on jak wojna w Donbasie. Zaczął się bardzo dawno, wiele lat temu, tylko ostatnio eskalował, uzewnętrznił się i nabiera rozpędu.  

Rząd policzył, że jest nas ok. 600 tys. Zakładam, że może być to niedoszacowana liczba, gdyż dzięki przepisom część opiekunów nie może otrzymywać za swoją pracę opiekuńczą świadczeń wynikających z ustawy o świadczeniach rodzinnych. Nie są bowiem osobami z obowiązkiem alimentacyjnym, lub w pierwszej kolejności nim obciążonymi wobec swoich podopiecznych. Zatem, nawet jeśli wykonują pracę opiekuńczą, to nie są zauważeni przez rząd. Mam tu na myśli np. wujka opiekującego się niepełnosprawnym w stopniu znacznym bratankiem. Za swoją opiekę wujek nie będący zobowiązany do alimentacji nie otrzymuje od lat ani grosza, choć niepełnosprawność jego podopiecznego powstała w dzieciństwie. Albo syna, który opiekuje się tak naprawdę 3 osobami - niepełnosprawnym w stopniu znacznym ojcem, podobnie niepełnosprawnym bratem, oraz matką. Mama za opiekę nad tym bratem otrzymuje świadczenie pielęgnacyjne, ale sama nie jest niepełnosprawna w stopniu znacznym (no pewnie, wtedy nie mogłaby pobierać świadczenia jako osoba, która nie byłaby w stanie nikim się opiekować) i dlatego na niej ciąży według ustawy w pierwszej kolejności obowiązek opieki i nad dzieckiem i nad mężem. I nawet sąd zdecydował, że zdrowy syn nie może w takiej sytuacji otrzymać świadczenia z tytułu opieki nad ojcem. W uzasadnieniu sad podał, że matka nie legitymuje się orzeczeniem o niepełnosprawności w stopniu znacznym, a tylko ono pozwoliłoby opiekować się ojcem innej osobie. Albo matkę dorosłej już, niepełnosprawnej od dziecka córki, obecnie niepełnosprawnej w stopniu znacznym. Kobieta ma możliwość zabierania dziecka czasem do pracy, co jednak wpływa na jej efektywność pracowania i dlatego wiele rzeczy związanych z pracą robi nocą w domu. Albo kobietę opiekującą się niepełnosprawnym synem i jednocześnie ojcem, także niepełnosprawnym w stopniu znacznym, której rodzina chciała jeszcze "sprezentować" siostrę ojca z chorobą Alzheimera, "bo i tak siedzi w domu i nic nie robi". 

Żadna z tych osób według obowiązujących przepisów nie spełnia warunków przyznania świadczenia pielęgnacyjnego (w przypadku ostatniej - pani spełnia ten warunek tylko w stosunku do jednego podopiecznego). Czy zatem otrzymują jakieś wsparcie w swojej bezpłatnej pracy? Pomoc asystenta? Opiekę wytchnieniową? Zwiększony wymiar urlopu? Dodatek do emerytury za dodatkowy trud? Taka praca jest niezauważona w żaden sposób. Nie towarzyszy jej żadne wsparcie systemowe. Ktoś powie, że to ich krewni, którymi mają moralny obowiązek się opiekować. A czy nie po to zostało wynalezione państwo, podatki i ubezpieczenia społeczne, by osoby w trudniejszej sytuacji wspierać?

Osoby zauważone jako opiekunowie swoich krewnych - rodzice (głównie matki) opiekujące się niepełnosprawnymi dziećmi, dzieci opiekujące się niepełnosprawnymi rodzicami, choć otrzymują na mocy ustawy o świadczeniach rodzinnych zasiłki, też po za nimi na systemowe wsparcie liczyć nie mogą. Działa co prawda program asystentury i wsparcia wytchnieniowego, ale gminy przystępują do niego na zasadzie dobrowolności. Realizowany jest cyklicznie, z przerwami w działaniu i nie można przewidzieć czy uda się do niego dostać i na jak długo. Do tego nabór do projektu bywa różny. Ja np. dostaję mailem cyklicznie propozycję udziału w fantastycznym projekcie, w którym nie spełniam warunku zamieszkiwania w lokalizacji, którą obejmuje... Oczywiście praca odbywa się rękami NGOsów. 

Zasiłki nie wystarczają na utrzymanie opiekuna i osoby z niepełnosprawnością, ale ich pobieranie wyklucza jakąkolwiek formę dorobienia do świadczenia. Dostajesz 620 zł, lub w przypadku niepełnosprawności trwającej od dzieciństwa 2457 zł (po styczniowej rewaloryzacji). I nikt nie mówi, że to za Twoją pracę, a za zrezygnowanie z jej podejmowania. Więc leżysz w tym szambie i pachniesz, nic nie robisz i zgarniasz kasę. W zamian zobowiązujesz się nie dorobić ani grosza. Taka współczesna wersja bajki o złotej kaczce. Dorobisz parę groszy - kasa świadczenia znika.

Przez dekady nie wypracowano żadnego systemu wsparcia osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin. Trwały wielokrotnie konsultacje społeczne, wymieniono wiele słów, uczestniczyło w pracach wielu ludzi zaznajomionych ze specyfiką sytuacji rodzin z niepełnosprawnościami. Zmieniały się zaledwie pojedyncze przepisy, z reguły obwarowane wieloma warunkami, by, broń Boże, nikt nie uszczknął złotówki nienależnie. Trwały prace nad rozwiązaniem systemowym, opartym o prawo i praktyki międzynarodowe. Cały czas mówiono, że ze wszystkimi zmianami musimy poczekać na ten system. Ostatnia władza pracuje nad nim 8 lat. Z jawnością tej pracy bywa różnie. Także z czerpaniem z doświadczenia różnych środowisk (inne potrzeby mają Głusi, inne osoby w spektrum autyzmu, inne osoby z ograniczeniami w sprawności ruchowej, a jeszcze inne z niepełnosprawnością intelektualną). Obecnie jednak nagle okazuje się, że powstają jakieś rozwiązania w ministerstwie. Ale jakie? - któż to wie? Zostaną ponoć przedstawione (komu?) jeszcze w styczniu. Prace ruszyły z kopyta - całkiem niedawno jeszcze twierdzono, że nic się nie da zrobić zanim nie wdroży się reformy systemu orzecznictwa. Nikt poza autorami nie wie w jakim działania zmierzają kierunku, a sami autorzy nie są znani. Nie wiemy zatem jaki jest poziom ich wiedzy o potrzebach wszystkich środowisk osób z niepełnosprawnościami i ich rodzin. Nie wiemy jaką szykują nam rzeczywistość. I czy nie są to kolejne łatki i atrapy ustawy, która w obecnym kształcie jest niesprawiedliwa, niezgodna z konstytucją oraz prawem międzynarodowym i utrwalająca patologiczne sytuacje związane z życiem z niepełnosprawnością własną czy członka rodziny.



wtorek, 30 sierpnia 2022

System

Dorota Próchniewicz napisała w tekście dla "Krytyki politycznej": "Wsparcie dla osób z niepełnosprawnościami to taki wymyślony świat. Przypomina statek widmo, dryfujący w nieokreślonej przestrzeni, na niedoprecyzowanych zasadach. Nie wiadomo dokąd i po co. Zdarza mu się dopłynąć do piekła" . W urzędowej nomenklaturze nazywa się to "sytem wsparcia osób z niepełnosprawnościami", w mowie potocznej najczęściej "służba zdrowia". Ale ani to system, ani służba.

Nasz statek dryfuje teraz w kierunku portu pt. "Dorosłość". O ile powstanie praktyk lekarzy rodzinnych przyczyniło się do tego, że nasz najbliższy lekarz zostanie z nami, o tyle niestety nie da się tego powiedzieć o pozostałych naszych medycznych potrzebach. Każdego specjalistę musimy zastąpić innym (poza wybieranym przeze mnie niedawno neurohirurgiem, ale niestety będziemy go odwiedzać już tylko w prywatnej praktyce). Zacznie się oczekiwanie na pierwszorazowe wizyty, poszukiwanie miejsc przyjaznych osobie z autyzmem, zabieganie o terapię... Niestety nie da się tego zaplanować, bo musi minąć ta magiczna bariera pełnoletności, by umawiać wizyty. Do tej pory ja byłam odpowiedzialna za terminy, leki i nikt mi tego nie utrudniał. Jednak w dniu 18. urodzin Gaweł zniknie z mojej aplikacji IKP. Jego recepty przestaną mi się wyświetlać. Z założenia dla systemu stanie się on samodzielny. Lekarz nie udzieli mi informacji o stanie zdrowia dorosłego dziecka bez jego pisemnej zgody, nie będę mogła towarzyszyć Gawłowi w szpitalnych pobytach, dla orzeczników nie będę stroną, mogę zostać wyproszona z badania. Jak w takim razie nadal nieść odpowiedzialność za leczenie i rehabilitację, jeśli Gaweł uzna, że mu się nie chce? Nie ma na to dobrego sposobu. Najlepszym, póki co, jest dobre porozumienie z dzieckiem. Jak będzie się ono kształtowało, gdy od rówieśników będzie słyszeć, że już nic nie musi? 

Podczas ostatniego gawłowego pobytu w szpitalu mieliśmy różne "przygody" - pielęgniarkę bojącą się założyć wenflon, gdy Gaweł głośno siebie uspokajał, gwałtowny krwotok, zabrudzenie całego pokoju wymiocinami po wybudzeniu, omdlenia... Byłam uspokajaczem także wtedy, gdy pobyt przedłużał się ponad wcześniej ustalony termin. Dzięki mojej obecności nikt nie przestraszył się na tyle, by dziecku podawać leki uspokajające czy unieruchomić w łóżku. Po powrocie przegadaliśmy kwestię przyszłości. Gaweł chce mojej obecności w procesie leczenia i rehabilitacji oraz w zarządzaniu finansami. Przedyskutowaliśmy to też z naszą psychiatrą. Widzi konieczność mojej obecności, ale z góry zakłada, że w sądzie, w trakcie sprawy o ubezwłasnowolnienie, będzie ciężko uzyskać potrzebne wsparcie, bo Gaweł nie ma niepełnosprawności intelektualnej.  Wypisała opinię dla sądu, dokumenty złożyliśmy w kwietniu i czekamy.

Joanna, dorosła dziewczyna ze stopniem znacznym w orzeczeniu, ale intelektualnie w normie, także jest w trakcie sprawy o ubezwłasnowolnienie częściowe oraz spraw karnych spowodowanych jej zachowaniami (wytoczonymi przez przedstawiciela szkoły założonej w celu pomagania takim osobom jak ona). Mimo, iż dziewczyna jest pełnoletnia, osoby zaangażowane w sprawę to do matki mają pretensje, że córka używała sprzętów elektronicznych - telefonu, laptopa... To matka miała jej ograniczyć dostęp do nich, przy czym biegli sądowi orzekli, iż dziewczyna jest poczytalna i samodzielna. I oczywiście matka może być w sprawie co najwyżej widzem. Ze spotkania Joanny z biegłymi została wyproszona, choć orzeczenie zawiera magiczny pkt 7 o konieczności stałej opieki i pomocy. Po opinii biegłych sąd odebrał dziewczynie prawo do bezpłatnej pomocy adwokata.

Jak kształtować nasze relacje z dorosłymi dziećmi? Z ich otoczeniem? Gdzie znaleźć radę i pomoc? Póki co Joanna czeka na odpowiedź z biura RPO, a sprawy biegną. 



poniedziałek, 18 lipca 2022

Zabawa "gdzie po lek?"

Od razu chciałabym podkreślić, że zabawa nie ma związku z pandemią, choć zagrożenie wirusem nie wyeliminowało jej z obiegu. 

Zabawa zaczyna się niewinnie. Jakimś cudem udało się, czy to za pomocą teleporady, czy osobistej wizyty, wydobyć z czeluści służby zdrowia receptę. Tu muszę przyznać, że pandemia gdzieniegdzie uprościła proces. Okazało się bowiem, że da się bez osobistej wizyty i kilkugodzinnego okupowania krzesełka w poczekalni. Ot, człowiek dzwoni, dostaje od razu lub dzień później zestaw czterech liczb i nawet po papierową receptę nie musi się fatygować do okienka rejestracji w przychodni. Zestaw premium, o dziwo bezpłatny, zakłada otrzymanie kodu QR na aplikację telefoniczną, lub mailem.

Ale prawdziwa zabawa dopiero przed nami. Otóż większości leków w najbliższej/zaprzyjaźnionej aptece nie ma. Pani po drugiej stronie szyby sprawdza w systemie i okazuje się, że w hurtowni też nie ma. To znaczy pewnie niektóre są. Recepta się jakimś cudem jeszcze nie przeterminowała, tzn. poszukiwany lek w jakichś aptekach jest. Bo mam ostatnio szczęście na wylosowanie leków, które są według aplikacji internetowch w kilku aptekach w kraju, za to w hurtowniach nie ma ich od miesięcy. Pół biedy, jak jedna z tych aptek znajduje się w promieniu 30 km od miejsca zamieszkania, lub na trasie planowanej niebawem wizyty lekarskiej. Dzwonię (czasem wymaga to kilku godzin czasem udaje sie od razu), rezerwuję lek, wsiadam do samochodu (błogosławione prawo jazdy opiekuj się nami!) i jadę. Cena benzyny czasem przestaje mieć znaczenie (np, gdy po zabiegu usunięcia polipów z zatok Najśredniejszego pouczono mnie, że kluczowa jest higiena pooperacyjna - nos trzeba płukać określonym roztworem, na dostępnym w zaprzyjaźnionej aptece zestawie do płukania jest komunikat, żeby po zabiegach nie używać, a przepisany przez lekarza jest dostępny w 13 aptekach w kraju). Wtedy to dowiaduję się, że w sąsiedztwie mam malowniczo położone miejscowości o wdzięcznych nazwach: Grzawa, Spytkowice, Wielkie Drogi... Bywa, że mam szczęście i lek znajduje się w pobliżu miejsca przebywania Najstarszego, albo kogoś, z kim się co jakiś czas widuję. Dzwonię, pytam o możiwość odebrania i dostarczenia leku do mnie, przekazuję tajemniczy numerek i sprawa jest załatwiona. Ale gdy lek jest w np. Przemyślu i Koluszkach, to do obu miejsc trochę za daleko.

Ale mistrz gry dba o podtrzymywanie relacji w szerszym gronie. Lek czasem pojawia się w miejscu, w którym mieszka ktoś ze znajomych, z którymi nie spotykam się regularnie, w ogóle utrzymuję nieregularny kontakt. Wtedy trzeba się wznieść na trochę wyższy level. Oczywiście by to ustalić przetrząsam w aplikacjach "gdzie po lek" i "kto ma lek" miejsca, w których wiem, że mieszkają moi znajomi. Jak pojawi sie odpowiednia ilość leku w aptece, nawiązuję kontkat, pytam o możliwość odwiedzenia tej apteki. Jeśli taka opcja istnieje (nie zakładam z góry, że każdy może w godzinach otwarcia apteki do niej dotrzeć), to dzwonię do apteki, rezerwuję lek, jeśli jeszcze jest dostępny w tym miejscu, przekazuję numerek życzliwej osobie i proszę o wysyłkę paczkomatem i podanie numeru konta na przelew niezbędnych środków. Czasem dostaję prezent (ciociu Wiesiu <3). I muszę przyznać, że niedawno nie było to takie proste - trzeba było do apteki w krótkim terminie dostarczyć papierową receptę. Mieszkam na wsi, prawo jazdy mam od niedawna, więc nie zawsze byłam w stanie wysłać receptę listownie odpowiednio szybko. Zawsze był też stres, że może zginąć po drodze, lub spóźnić się na wyznaczony w rezerwacji termin.

Jest jeszcze jedna opcja, którą pominęłam wstępnie, a czasem bywa bardzo istotna. Otóż leki w poszczególnych aptekach potrafią różnić się ceną, i to nie o grosze. "Moje" zazwyczaj kosztują podobnie, ale znajoma zidentyfikowała różnicę na poziomie kilkuset złotych na swój nierefundowany specyfik. "Gdzie po lek" przyjmuje wtedy formę poszukiwania najtańszej opcji (tani lek, niewielka odległość apteki od domu lub kogoś zaprzyjaźnionego).

Sama też pełnię w tej grze czasem rolę odbieracza. Dzięki niej nauczyłam się, że za paczkomat może zapłacić blikiem ktoś odległy o kilkaset kilometrów, gdy okazuje się, że urządzenie akurat w tym dniu nie przyjmuje płatności kartą. Nauczyłam się też obsługiwać blika. Ryzykowałam wysyłanie leków w kopercie z wykorzystaniem poczty (to dla lubiących wrażenia "dojdzie? nie dojdzie? kiedy wreszcie dojdzie?". Opanowałam też sztukę nadawania przesyłki za pomocą paczkomatu. I dowiedziałam się, że kurier też człowiek i że tylko ten, co nic nie robi nie popełnia błędu. Wysyłając lek, który był pilnie potrzebny (ryzykowne było przerwanie jego podawania), popełniłam błąd w numerze telefonicznym odbiorcy. Powiadomienie o oczekiwaniu przesyłki w paczkomacie nie dotarło. Kurier zadzwonił jednak do mnie - nadawcy, by zapytać co z paczuchą - zwracamy czy przedłużamy. Gdy usłyszał, że to lek, dostrczył go osobie oczekującej bez dodatkowych kosztów jeszcze tego samego wieczora.

Do tej pory w grę wciągnęłam Gustwa, Danusię, Dorotę, Martę, Monikę, Macieja, Agnieszkę, Anię, Joannę, Wiesię i Radka oraz kilka aptek w całym kraju. I nie zanosi się, bym mogła z niej zrezygnować. Możesz być następna/następny.

PS. Strach pomyśleć jak wyglądałaby rozgrywka, gdyby nie istniały internety.


kolorowo podświetlona klawiatura komputerowa i myszka, na których widać ręce i stopy stukające palcami w klawisze


sobota, 16 lipca 2022

Pora dorosnąć

ostrzeżenie: w poście mogą pojawić się słowa niecenzuralne

Nosz, kurwica mnie dopadła i kilka innych nieciekawych stanów mentalnych. Pojechałam do poradni neurologicznej (szóste podejście od grudnia) po dokumenty syna do orzeczenia o niepełnosprawności. Niestety muszę rys historyczny zawrzeć. Otóż dzieć szczęścia do neurologów nie ma.

Pierwsza nasza pani doktor przyjmowała nas prywatnie, co pochłaniało znaczącą część ówczesnego budżetu domowego. Warto było, bo po pierwsze zleciła szereg badań, po drugie wsółpracowała z naszą psycholożką, po trzecie miała cudowne podejście do dzieci. Dlatego cieszyliśmy się, gdy pani doktor zaproponowała zmianę miejsca spotkań na przychodnię w ramach NFZ. Niestety po roku przestała przyjmować w tym trybie, a na prywatne wizyty nie było nas już wtedy stać. Zmieniliśmy neurologa i zaczęły się podróże 60-kilometrowe. Brzmi banalnie, ale wiecie, że podróż z osobą w spektrum i z ADHD dostarcza niezapomnianych wrażeń. Wykańczajacych skutecznie. W tym czasie jeszcze nie miałam prawa jazdy. Czasem wtedyjeszczemąż litował się i zawoził nas na wizytę autem. Częściej jednak korzystaliśmy z komunikacji masowej. Dwie możliwe trasy, obie z dwiema przesiadkami. Więcej czekania niż jazdy.

Niech ktoś mi powie, że samochodem jest drożej! Toalety na dworcach, wtedy jeszcze 2-3 zł od głowy, kilka razy dziennie, gazetka z legusiami (jak w miesiącu było więcej wizyt niestety trzeba było kupować te najdroższe przy ostatnich wizytach), kurczak z budki przy dworcu, hektolitry picia, guma do żucia na chorobę lokomocyjną, czasem jeszcze buty czy spodnie, bo zapas zabrany na drogę się wyczerpał... Dźwiganie połowy domu (kurtki, kartki, kredki, pisaki, książki, gry, ubrania na zmianę, jedzenie, picie) - 2-3 godzinne czekanie w przychodni to już pikuś. No ale neurolodzy to wybitnie wędrowny naród. Pani się przeniosła 40 km dalej. Na początku przyjmowała bez umowy z NFZ, potem była umowa, potem znów się przeniosła... Umówienie się z nią w nowym miejscu graniczyło z cudem. Możliwe tylko przez aplkiację, w której dominował komunikat, że nie ma wolnych terminów, czasem jednak pojawiała się informacja, że zwolniło się miejsce na dziś, za godzinę. Fajnie, ale sama podróż to kika godzin.

Zaczęłam więc szukać neurologa w najbliższym dużym mieście. Terminy trzymiesięczne na prywatną wizytę, "na NFZ nie ma termiu w tym roku.", "Proszę w grudniu pytać, czy jest juz kalendarz wizyt." Ponieważ pojawiła się ustawa dająca fory osobom z pkt. 7 i 8 w orzeczeniu, postanowiłam to wykorzystać. Przez telefon nie udało sie umówić terminu, bo "muszę zobaczyć to orzeczenie, żeby mieć pewność, że je pani ma", więc gdy pojawiła sie możliwość półdniowego opuszczenia domu (jakiś miesiąc od telefonu), pojechałam do miasta odległego o 30 km, do rejestacji przychodni. Panie mnie po prostu zlekcewżyły. Powoływałam się na ustawę, której istnienie podważyły. "Nie mamy pani płaszcza i co pani nam zrobi?" Rzadko podnosze głos,ale wtedy wyszła nawet z zaplecza pani kierownik zobaczyć kto się tak awanturuje. Wróciłam wściekła, bo nic nie załatwiłam, a zmarnowałam i czas, i paliwo, i pieniądze za parking szpitalny. Wysmarowałam maila do dyrekcji, do wiadomości ministerstwa. Po dwóch tygodnach telefon, termin wizyty za 3 miesiące, w krótce dotarł też potwierdzajacy to list. Było nawet słowo "przepraszam".

Miało być pięknie, ale nadeszła pandemia. Wizytę z takim trudem wywalczoną przełożono. Po 3 mesiącach zaproponowano teleporadę. W termnie naszego turnusu rehabilitacyjnego. Niestety musiała się odbyć po powrocie. Na turnusie teleporda jest niemożliwa, bo zdaniem NFZ nie można mieć 2 świdczeń w tym samym terminie (a co z 2 wizytami u specjalistów jednego dnia?). W końcu, po 2 latach ceregieli, udał sie pierwszy kontakt z panią neurolog. "Jak dziecko ma jakieś niepokojące objawy to czemu tak długo zwlekała pani z wizytą?" Neurolog ustaliła, że musi jednak dziecię zobaczyć. Nosz nie można tak było przed poradą telefoniczną???? Termn wizyty - za kolejny miesiąc. Stres, czy covid nam nie pokrzyżuje planów, ale tym razem się udało. Skierowanie na rezonans i kolejna wizyta z wynikami. Rezonans na szczescie odbył sie w terminie. Maseczki, żele, jednorazowe ubranka... Stres tym większy, że pierwszy raz próbowaliśmy tego badania bez usypiania. Na szczęście wystarczyło trzymanie za nogę. Wizyta z wynikami już się nie odbyła. Tylko teleporada. Pani odczytała wyniki - później okazało się, że zaledwie część. Obiecała opis problemów syna, z którymi nie wrto walczyć, bo wynikają z niedorozwoju robaka móżdżku. Następny termin za pół roku. No i ciekawa jestem czy ktoś zgadnie co się wydarzyło za te pół roku? Tak. Wizyta się nie odbyła, bo pani przestała pracować w tej przychodni, przeszła do innego szpitala.@@@@@@

Dzwonię umowić nową wizytę w nowym szpitalu, ale jszcze nie zapisują. Tydzień później, po kilku dniach intensywnej zabawy w głuchy telefon, wszystkie miejsca na ten rok są już zajęte. Ponieważ nadchodzi termin komisji orzekającej, jadę po kartotekę. I tu mała nispodzianka. Pani w rejestacji wmawia mi, że nie ma papierów, więc musiałam już je odebrać. Proszę, żeby mi przedstawila dowód. "Jak nie pani, to może ktoś inny?" Pytam, czy widzi, by był ktoś inny upoważniony do odbioru w dokumentacji dziecka. No nie. Ale "ktoś mógł odebrać". Bo nie ma. (Opisu, który pani neurolog obiecywała też nie) Idę więc do działu radiologii i proszę o duplikat opisu rezonansu. Okazuje się, że mogę dostać nawet płytkę. Ale tylko tą z ich badania. Tej z poprzedniego, którą dostarczyłam do wglądu i porównia (miało być kluczowe dla oceny zmian, czy nie postępują), nie ma. Czytam w drodze do auta i widzę kilka przemilczanych zdań: "zwapnienie szyszynki", "torbiel podpajęczynowkowa", "torbiel na szyszynce", "poszerzony zbiornik wielki". Nie brzmi to optymistycznie. Sprawdzam więc, czy pani neurolog przyjmuje prywatnie, by mi to wyjaśniła. Jest. Miejsce za miesiąc, ale dopiero potwierdzą, czy się da. Miesiąc później płacimy za wizytę w kasie, wchodzimy do pani doktor i słyszymy "po co w ogóle pani tu przyszła? Przecież ja mu głowy nie otworzę. Jak się coś dzieje, to trzeba do neurochirurga". W teleporadzie oczywiście nie było ani słowa o konieczności kontaktu z neurochirurgiem. Pytam o obiecany opis. "Musiała mnie pani źle zrozumieć. Nic takiego nie mogłam obiecać." Dlaczego? Bo mogę spytać wujka Google jak postępować z dzieckiem???

Na szczęście z neurochirurgami mamy dobre doświadczenia z Najstarszym. Dzwonię na tak dobrze mi znany oddział, 100 km od domu, i jak zwykle tam otrzymuję wsparcie i rozsądne rady. Umawiam się na prywatną wizytę za tydzień, co prawda nie u naszego Mistrza, ale u jego ucznia, ale to mi wystarcza. Gdy wchodze do gabinetu i zaczynam, że ja może przewrażliwoina jestem, pan przerywa i mówi, że obserwacja matki jest najcenniejszą informacją. Jestem w domu. Nareszcie. Czuję, że dziecko jest w dobrych rękach. Pół roku później wizyta na NFZ, skierowanie na rezonans. Miesiąc później jeteśmy po kontronym rezonansie i czekamy na opis i ostatnią przed dorosłością wizytę u neurochirurga na NFZ. I, o dziwo, w czeluściach dokumentacji poradni, która wykonała rezonns, znajduje się kopia płytki sprzed lat, tej zgubionej w poradni neurologicznej. Nie ma terminu przed osiemnastką, ale pani nas dopisuje, za zgodą lekarza, po kolejnej rundce w poczekalni "po pieczątkę", żeby pani miała pewność, że nie zmyślam tej zgody, na termin tydzień przed urodzinami.

U neurologa nadal nie mamy terminów. Gaweł w listopadzie stanie się dorosły i wszystkich lekarzy trzeba będzie na nowo szukać i umawiać. Nie. Nie da się teraz, bo jeszcze nie jest pełnoletni. Zatem przez rok lub dłużej zostanie czekanie na pierwsze wizyty lub leczenie prywatne. Laryngolog, neurolog, neurochirurg, psychiatra, psycholog... Miesiąc temu dowiedziałam się też, że skończy się nam terapia w dotychczasowym miejscu (żadne "nowe" nie chce dorosłej osoby w spektrum w normie intelektualnej), a przedwczoraj, że nasz nauczyciel wspomagajacy prawdopodobnie nie będzie w przyszłym roku pracował (wspieram ciepłą myślą <3).

Toczące się równolegle przekopki z systemem orzeczniczym to materiał na osobną epopeję. I wciągająca zabawa "gdzie po lek" na kolejną.

A niektórym start w dorosłość kojarzy się z pozytywnymi emocjami.

Chłopiec siedzący w unoszącym się na wodzie nadmuchanym kole do pływania i wiosłujący zieloną łoptką do zabawy w piasku.



wtorek, 30 czerwca 2020

Coś się kończy coś się zaczyna

Na razie zaczęły się wakacje. Po miesiącach nauczania domowego, które stawiało przed nami nowe wyzwania. Przede mną jako rodzicem i przed moimi siódmo- i ósmoklasistą. Nie tak miał wyglądać koniec przedłużonej (wydawało się, że sprytnie) nauki Gawła w szkole podstawowej. Miało być przecież spokojniej niż rok temu. Niestety nie było. Nadal towarzyszy nam stres i lęk związany z pandemią. Na szczęście nie oglądaliśmy jej bezpośrednio, znamy jednak z opowieści znajomych trudne momenty chorowania. Chłopcy z niekłamaną satysfakcją przyjęli zamknięcie w czterech ścianach. Nie należą do ludzi, którzy nudzą się sami ze sobą. Jednak o efektywnym wykorzystaniu czasu na naukę mówić się nie da. Gaweł, choć początkowo przykładał się do zdalnych lekcji, przypłacił zapał bólami głowy. W szkole wytrzymywał dzielnie 8 godzin pracy, choć wlokłam go do tej szkoły o nieludzkiej siódmej rano. Przy komputerze po 3- 4 lekcjach kończyła mu się energia i kładł się do łóżka z bólem głowy. Gosław niestrudzenie testował moją cierpliwość.

Gdy Gaweł spędzał czas w szkole, miałam możliwość załatwienia wielu rzeczy. W trakcie zdalnej nauki niestety problemem było dopilnowanie obu chłopaków na raz. Gdy siedziałam przy jednym, drugi wykorzystywał sytuację, by urozmaicać sobie aktywności. Niezależnie od tego, który akurat był pierwszym, a który drugim. Miałam zatem szansę na powtórzenie materiału i obserwowanie różnych stylów nauczania. Doba skurczyła się o kilka godzin.

Wirus zmienił nasze plany dotyczące przyszłości - nie jestem w stanie przedstawić wymaganych przez lekarza medycyny pracy dokumentów, głównie przez trudność z dotarciem do lekarzy specjalistów. Dlatego wybór nie był przesądzony do ostatniego momentu. Teraz dokumenty już spokojnie spoczywają w szkolnym regale, oczekując jeszcze na wyniki testów ósmoklasisty. Poznamy je za miesiąc. Trzeba się uzbroić w cierpliwość.

Nie wiem jak będzie wyglądała rzeczywistość Gawła w nowej szkole. Jak przyjmą go nowi koledzy, nauczyciele. Jak poradzi sobie ze zmianą. Póki co dziecko dba, żebym nie stresowała się na wyrost i "załatwia" nowe atrakcje. Tym razem złamany obojczyk - bolesne pożegnanie szkoły nie tylko w wymiarze psychicznym, ale też namacalnie, fizycznie.


sobota, 1 lutego 2020

Miłość i medycyna

Nie znam osoby, która by powiedziała, że nie kocha własnego dziecka. Najczęściej za rodzicielskim uczuciem idą starania, żeby dziecko miało to, co rodzic uznaje za najlepsze. W przypadku dzieci z rozmaitymi problemami rodzice szukają jak najlepszego wsparcia medycznego, terapeutycznego, rehabilitacyjnego, farmakologicznego... I jestem pewna, że każdy może opisać całe historie zwycięstw i klęsk tego poszukiwania. I w każdym wypadku pojaw się słowo "walka". Walczymy o znalezienie dobrego specjalisty, dostanie się do niego na wizytę, o pieniądze, które to umożliwią... Ten schemat jest tak boleśnie powtarzalny...

Gaweł od 3. roku życia (czyli już ponad 12 lat) jest pod opieką psychiatrów. Nie dlatego, że cierpi na chorobę psychiczną. Tak już jest, że opieka dla osób z autyzmem prowadzi przez gabinet psychiatryczny. Mieliśmy szczęście do dobrych lekarzy od początku. Niestety rzadko byli to lekarze dostępni w państwowej służbie zdrowia. Fakt, że znajdowaliśmy osobę przyjmującą prywatnie nie był żadnym długofalowym rozwiązaniem sytuacji. Lekarze zmieniali miejsce przyjmowania, miasto zamieszkana (jedna z pań wyjechała ze Śląska do Trójmiasta - trochę za daleko na kontynuowanie wizyt). W końcu, w okolicach pierwszej klasy podstawówki, trafiliśmy do Naszej Pani Doktor. O dziwo, przyjmującej w pięknej nowej przychodni, mającej umowę z NFZ. Co z tego, że jakieś 60 km od domu. Nie, jednak były minusy odległości - przychodnia proponowała KOMPLEKSOWĄ opiekę. Psychoterapię, TUS... No i tu to 60 km stanowiło barierę. Nie dało się po szkole, parę razy w tygodniu, wpaść na zajęcia. Ale z terapii mieliśmy też trudność skorzystać bliżej miejsca zamieszkania. Póki jeszcze mieszkaliśmy w Katowicach jeździliśmy na różne końce miasta, ale też do okolicznych miejscowości - Gliwic, Czeladzi, Sosnowca, co pochłaniało ogrom czasu. Nie uważam tego czasu za stracony, bo spędzałam go z dzieckiem, często nie jednym, bo pielgrzymowaliśmy zazwyczaj rodzinnie. Rozmawialiśmy, graliśmy w różne gry, zwiedzaliśmy place zabaw w całej okolicy. Jak próbuję teraz policzyć, to ze 30 godzin tygodniowo spędzaliśmy na podróżach okołoterapeutycznych i terapii. Kawał życia. Mojego i całej trójki moich dzieci. Bo przecież często jak jechałam na zajęcia jednego z synów, to nie miałam co zrobić z pozostałą dwójką. Jedynym wyjściem było zabieranie ich ze sobą. Teraz ludzie, którzy się z nami spotykają dostrzegają między nami szczególną więź. Myślę, że te podróże były jednym z elementów ją budujących. Także te późniejsze, które wymagały już całego dnia wspólnych wędrówek, bo odkąd mieszkamy na wsi wyjazd do lekarza czy na terapię stał się trudniejszy, a odległości miejsc docelowych przynajmniej się podwoiły. Były też wyjazdy weekendowe na sobotnie zajęcia TUS, bo dopóki nie zrobiłam prawa jazdy trzeba się było na nie wybierać już w piątek, a ze względu na rozkład jazdy pociągów wracaliśmy w niedzielę po południu.

O zapaści polskiej psychiatrii dziecięcej mówi się teraz dużo i pisze. Dostępność do lekarzy, leczenia szpitalnego jest iluzoryczna. Czyli prawie żadna. Nie żebym przyzwyczajona była, że mam pomoc za rogiem, w każdej chwili. Zawsze trzeba było włożyć sporo wysiłku, by leczenie i terapię dziecku zorganizować. Teraz jednak sytuacja stała się dramatyczna. Przy pierwszych zapowiedziach reformy psychiatrii (jakieś 3 lata temu) Nasza Pani Doktor zakończyła współpracę z przychodnią, w której przyjmowała. Nawet próbowałam dalej w tej samej przychodni uzyskać pomoc.  Ostatni raz z panią doktor widzieliśmy się tam w styczniu. Kolejna wizyta wyznaczona była na początek kwietnia. W lutym koleżanka dzwoniła pytać, czy wiem coś o zmianach, bo jej wizytę z końca kwietna odwołano. Pomyślałam, że skoro naszej jeszcze nie, to może odbędzie się w terminie. Ale pewnie odwoływano wizyty alfabetycznie. Nasze "U" doczekało się telefonu jakieś 2 tygodnie przed planowaną wizytą. Na pytanie "co teraz?" usłyszałam, że może w listopadzie pojawi się inny lekarz, Sugerowano konieczność ponad półrocznego oczekiwania na informację o tym nowym lekarzu. Ile na wizytę? Jedyne, co mogłam zrobić, to odszukać Naszą Panią Doktor i prosić o wizytę. Bo w tym czasie już dwójka Potworów wymagała wsparcia. Z tym, że odległość do lekarza wzrosła nam z 60 do 100 km... Ale udało się odbyć wizytę w maju. Udało się, bo pani doktor przyjęła nas w jakiejś cudownie stworzonej dla nas godzinie przyjęć poza swoim kalendarzem. Tyle, że trzeba mieć świadomość, że takich godzin nie da się wyprodukować taśmowo. I że zawsze jest to jakimś kosztem - niezjedzonego posiłku, czasu dla rodziny, czasu na dokształcanie, czy choćby na odpoczynek. Doba ma tylko 24 godziny, obojętnie czego byśmy nie zrobili.

Już teraz z przerażeniem myślę co będzie za 2 lata, kiedy dla systemu Najśredniejszy przestanie być dzieckiem i Nasza Pani Doktor nie będzie nam w stanie podpisać żadnego urzędowego papierka, od recepty rozpoczynając.

Żeby nie było, że psychiatria jest jakimś wyjątkiem. Może ją widać dramatycznie, bo za nią kryją się samobójstwa dzieci, gwałty na oddziałach dla dorosłych... Niestety jeśli chodzi o wizytę u neurologa można napisać podobną epopeję. Na początku mieliśmy szczęście - trafiliśmy do doskonałej lekarki i niemal od początku na NFZ. Na dodatek współpracowała z naszą panią psycholog i z lekarzem psychiatrą. Niestety w pewnym momencie wizyty w "państwowej" przychodni stały się niemożliwe, a prywatnie pani doktor zaczęła przyjmować w coraz to innych miejscach. Zbiegło się to z naszą przeprowadzką i zmianą psychiatry, więc w końcu poprosiliśmy psychiatrę o radę i zaproponowała nam lekarza w Chrzanowie. Też jakieś 60 km od domu, ale dojazd komunikacją masową był możliwy, choć podobnie jak do psychiatry - nie bezpośredni. Jeździliśmy. Z tym, że pani doktor też nam z tej państwowej przychodni zniknęła. Zaczęliśmy więc jeździć prywatnie - oczywiście dalej, bo już 100 km. No i od półtora roku jesteśmy w pacie. Pani doktor zniknęła z przychodni, w której przyjmowała. Jest dostępna w 2 miejscach. A raczej niedostępna. Terminy wiecznie zajęte, telefon milczy... Ciągle wybieram opcję "poinformuj mnie, gdy zwolni się termin". Wiem, świadczy to, że wiele osób, podobnie jak my, ma do pani doktor zaufanie. Ale w ten sposób nie mam nawet dostępu do karty leczenia dziecka, by przejść z nią do kolejnych lekarzy. A i z tymi kolejnymi nie jest różowo. Popytałam rodziców dzieci z podobnymi problemami o kogoś godnego zaufania. Dzwonię do państwowego szpitala. I słyszę, że owszem może mnie mogą zapisać, ale musza zobaczyć orzeczenie o niepełnosprawności dziecka. Niby tylko 30 km od miejsca zamieszkania... Udało się dojechać w godzinach otwarcia rejestracji. Powtarzam to, co przez telefon. I słyszę, że na pierwszą wizytę to oni nie mają terminów, że nie słyszeli o ustawie, która nakazuje znaleźć dla nas możliwie szybki termin (ustawa mówi o dwóch tygodniach, ale z góry było wiadomo, że to trudno zrealizować praktycznie). Panie nakrzyczały na mnie w tej recepcji, ale w końcu zapisały. Wizyta już za osiem miesięcy :/

Napisać o laryngologu? Urologu? Kardiologu? Ortopedzie? O kosztach? Nie tylko finansowych? Bo przecież człowiek ma świadomość, że jak dziecku nie pomoże się teraz, to efekty braku pomocy wpłyną na komfort jego całego życia. Tylko gdzie miejsce na moje życie?

A za dwa lata wszystkie wizyty będą pierwszorazowe, bo każdą przychodnię będzie trzeba zmienić.

Ponoć ktoś ma pomysły jak to uzdrowić. Jedną z recept ma być wprowadzenie częściowej odpłatności w placówkach publicznych. Naprawdę ktoś wierzy, że to pomoże? Może jakimś dyscyplinującym elementem może być wprowadzenie odpłatności za nieodwołane nieodbyte wizyty. Ale do tych najlepszych, zaufanych nie ma nieodbytych nieodwołanych wizyt...