nieporadnik

nieporadnik

wtorek, 1 lipca 2014

Rak

Zaczynam myśleć, ze żyjemy w kraju, w którym jedyną chorobą wymagającą interwencji lekarskiej jest rak. Wiem jaki lęk przeżywa rodzina osoby chorej na nowotwór. Moja Mama chorowała na raka piersi, mój Ojciec leczony był na raka prostaty. Cały czas walki z chorobą była to dla mnie choroba, którą można wyleczyć, z którą trzeba się zmagać, żeby zwyciężyć. W kolejkach do badań czy lekarzy nie próbowałam diagnozować innych czy są mniej czy bardziej chorzy. Każdy swoją korytarzową gehennę przeżywał dlatego, że potrzebował fachowej pomocy. I nagle znalazłam się w innej rzeczywistości.

Gdzie ostatnio nie pójdę słyszę, że jedynie rak to choroba która wymaga szybkiej reakcji. Zaczęło się od przepychanek wokół 1%. Jedna z mam usłyszała, że porażenie splotu barkowego nie jest ważne, gdy inne dzieci cierpią na raka. Wtedy pomyślałam, że to taka naturalna reakcja. "Moje jest mojsze". Ale to nie jedyny taki sygnał. Mój Tato, którego rak obecnie jest w stanie remisji (jeszcze 2 lata i będziemy mogli powiedzieć, że jest zdrowy), od wielu lat zmaga się z postępującymi zwyrodnieniami stawów biodrowych. Po ostatnich badaniach ortopeda zdziwił się, że Tato jeszcze chodzi te swoje parę kroków do toalety i kuchni. Wypisał nam skierowanie na tomografię, bez której nie można podjąć decyzji o metodzie operacji, doborze sztucznych panewek. Obdzwoniłam wiele pracowni, w większości słysząc, ze dopisek "pilne" ich nie interesuje, bo to nie rak. Ponieważ prawie roczne terminy nie były dla mnie do przyjęcia próbowałam do skutku i znalazłam miejsce, gdzie tomografię wykonano po niecałych 3 tygodniach od wystawienia zlecenia. Pan doktor wiedząc, że otrzyma potrzebne mu dane wpisał nas na spotkanie z operatorem, kwalifikujące do operacji. I znów spotkanie z rakiem. Potrzebujemy opinii kardiologa, że w Taty sytuacji zdrowotnej operacja będzie możliwa. I będziemy na nią czekać na termin ustalonej na początku roku wizyty u kardiologa w sierpniu. Bo to nie rak.

Tato łyka sporą dawkę różnych leków. Na ustabilizowanie skaczącego ciśnienia, przeciwbólowe, na żołądek, na sen... Śmiem twierdzić, że większość z nich nie byłaby potrzebna gdyby stawy przestały boleć. Od co najmniej 10 lat zmaga się z bólem. Ból budzi go gdy we śnie zmienia pozycję, lub gdy jej za długo nie zmienia, atakuje gdy chwilę za długo siedzi i gdy za długo leży. Bez środków nasennych nie prześpi cięgiem 4 godzin (o ośmiu nie wspomnę). Łykane tabletki zaatakowały już serce, żołądek, pewnie i wątrobę i nerki. Ale stawy to nie rak. Leki mogą Tatę dalej zabijać, aż operacja nie będzie możliwa ze względu na stan jego zdrowia. Bo to nie rak.

Mam takie dziwne przypuszczenie, że nasza niewydolna służba zdrowia znalazła sobie nową wymówkę, by ograniczać działanie. Celowo nie mówię lekarze, bo to nie jest wina pojedynczego człowieka. System mówi, że jedyna choroba, z którą mierzymy się to rak. Każda inna może poczekać. Jest tylko jedno ale. Z rakiem służba zdrowia też sobie nie radzi. Dziś słyszałam statystyki mówiące, że oczekiwanie na diagnozę w poszczególnych rodzajach choroby trwa kilka do kilkunastu miesięcy. Najdłużej w przypadku białaczki. Mimo tego, że służba zdrowia odsyła innych chorych, bo rzekomo leczy raka.

Nasuwa się też pytanie jak takie stawianie sprawy wpływa na postrzeganie raka przez samych chorych. Czy takie podejście nie sprawia, że wielu zamiast walczyć jak z każdą inną chorobą nie podda się, bo w końcu to RAK? Że w obliczu tej choroby zaczynają się panicznie bać? Bo jeśli nawet medycyna ją wyróżnia wśród innych, to musi mieć ku temu podstawy? Że to najstraszniejsza ze strasznych, najtrudniejsza z trudnych?

Mnie najbardziej niepokoi coś, co wkrada się do naszej zbiorowej świadomości. Że są choroby, które potrzebują pomocy i takie, które na pomoc mogą poczekać do świętego nigdy. Że jedno cierpienie jest ważne, a inne cierpienia są mniej ważne. I ktoś to arbitralnie będzie ustalał. A że już słyszymy, że choroby rzadkie są za rzadkie, by refundować ich leczenie. Że wybrani niepełnosprawni mają mechanizmy pomocowe, bo bardziej rokują ze względu nie na swoją kondycję, tylko ogólną formę niepełnosprawności, że będą mogli kiedyś pracować... Godzimy się na takie atrapy myślowe, bo zaczęliśmy wierzyć, że nie każdy pomoc może otrzymać. W XXI wieku, gdy powinniśmy tę pomoc rozszerzać ze względu na zdobycze nauki, przyjmujemy do wiadomości, że są równi i równiejsi nie ze względu na zasługi, ale ślepy los, który tę a nie inną przypadłość zesłał. We mnie nie ma zgody na ten kierunek. Cierpienie bez względu na jego źródło jest cierpieniem, któremu trzeba zapobiegać. W końcu jesteśmy cywilizowani.

Sprzeciwiamy się eutanazji, aborcji, ale wybiórcze leczenie jeszcze nie trafiło do zbiorowych protestów. Czy na takie traktowanie pacjentów pozwala deklaracja sumienia lekarzy? Czy to jest etyczne? Czy zgodne z lekarską przysięgą? Czy leczenie na które system opodatkowuje pacjenta niemałymi kwotami oddaje nam produkt wart tych comiesięcznych haraczy? Czy nie byłoby bezpieczniej liczyć tylko na prywatne wizyty? Czy finansowanie z ręki do ręki odczaruje mit "darmowego leczenia", które nie jest ani darmowe ani gwarantujące bezpieczeństwo pacjentów?

1 komentarz:

  1. Racja. Sąsiedzi stanęli z dnia na dzień z problemem dziadka, którego szpital wypisał,bo "do leczenia się już nie kwalifikował", niestety do leżenia w domu też niezbyt, sam nawet nie siadał... Dzwonili do wszystkich hospicjów, DPSów itp i wszędzie się dowiadywali, że to nie rak, więc mowy nie ma o jakiejkolwiek pomocy, najprędzej za 2, 3, 4 miesiące. Dziadek, "na szczęście" po 2 dniach zmarł;/

    OdpowiedzUsuń