nieporadnik

nieporadnik

czwartek, 25 października 2018

UP czyli podwójne życie uczestnika projektu

Ktoś napisał piękny projekt. Wymyślił sobie uczestników, miejsce pracy dla siebie na najbliższy czas i wzajemną szczęśliwość. Tak jak koleżanka, której udało się dwa lata wcześniej, gdzieś tam. Wymyślanie projektu nie jest łatwe. Trzeba zapisać wiele rzeczy w sposób atrakcyjny dla czytaczy, tak, by spełnić jak najwięcej warunków koniecznych do zdobycia pieniędzy na realizowanie projektu. Potem wcale nie jest łatwiej. Muszą znaleźć się UP (celowo używam skrótu występującego w projektowych dokumentach, odczłowieczającego uczestników projektu i sprowadzającego ich do skali literek) - tacy, jak zakładaliśmy w projekcie. Czyli tacy, za których uczestnictwo chciano na wstępie zapłacić. Niestety dystrybutorzy funduszy są wybredni i nie każdy potencjalny UP im pasuje w jednakowy sposób. Jedni pasują tylko trochę i trzeba delikatnie zagiąć czasoprzestrzeń, żeby wszystko się zgadzało z założeniami projektu, inni pasują idealnie, tylko, niestety, nie są łatwi w obsłudze i najlepiej byłoby ograniczyć ich uczestnictwo do niezbędnego minimum. A tego albo nie uwzględniliśmy pisząc projekt, albo machnęliśmy ręką, że jakoś będzie, albo umiejętnie próbujemy uniknąć chwili, gdy z naszymi papierowymi UP musimy spotykać się regularnie.

Mieszkam w okolicy, w której brakuje wielu rzeczy, teraz nawet tory kolejowe zwinęli i rozwijają na nowo. Dzieciaków w tej okolicy jest ciągle pełno. I nie bardzo jest co z nimi zrobić. Można by było im zagospodarować czas, nawet znalazłoby się miejsce, tylko nie bardzo różowo przedstawia się sprawa środków, które da się na ten cel przeznaczyć. Zaczyna się więc wertowanie stron płatników i szukanie gdzie, kiedy i ile pieniędzy ktoś decyduje się przeznaczyć na zorganizowanie czasu milusińskim. Pech chce zazwyczaj, że nie możemy ograniczyć się do dzieci naszych, naszych sąsiadów i ewentualnie sąsiadów naszych sąsiadów. Tych, które biegając bez celu natchnęły nas do napisania projektu. Okazuje się, że ten, który płaci, wymaga działania nie w skali naszej wsi, najbliższej okolicy, tylko w skali gminy. Więc już nawet nie sąsiednie wsie, ale też sąsiednie dla sąsiednich... Do tego im więcej trudnych spraw wokół dziecka, tym więcej punktów koniecznych do zdobycia pieniędzy. I wychodzi na to, że zamiast organizować czas dzieciom z najbliższej okolicy trzeba zacząć zbawiać świat zapraszając dzieci z rodzin dysfunkcyjnych albo/i z rozmaitymi zaburzeniami nie do końca będąc na to przygotowanym.

Możliwy jest jeszcze trzeci wariant. Dobrze znamy okolicę, w której mieszkamy, potrzeby naszych sąsiadów bliższych i dalszych. Na wszelki wypadek dopytujemy o szczegóły. Pytamy rodziców i dzieci o ich problemy i oczekiwania. I o ewentualną możliwość wsparcia naszych działań. Szukamy partnerów i specjalistów, bo widzimy, że nie damy rady samodzielnie wszystkiego wymyśleć. Pytamy o możliwości i ograniczenia. Zastanawiamy się jak to wszystko połączyć. Sprawdzamy jak podobne projekty funkcjonują i staramy się uniknąć ich problemów. Sprawdzamy możliwości finansowania projektu, bierzemy pod uwagę płynność finansową pomiędzy transzami środków. Staramy się przygotować na różne ewentualności. A i tak sporo rzeczy nas zaskakuje.

Gdybym mogła wybierać autorom której wersji projektu powierzyłabym moje dzieci, to wybrałabym tych ostatnich. Pracujących bez hurraoptymizmu i "jakośtambędzie". Profesjonalnych, otwartych na potrzeby, nie występujących z pozycji "ja wiem lepiej, bo ja tu rządzę". I chętnie pomogłabym im chociażby w sprzątaniu pomieszczeń raz w tygodniu czy gromadzeniu materiałów na zajęcia. Niekoniecznie muszę czuć się petentem. Dobrze jest czasem poczuć się częścią jakiejś wspólnoty, być współodpowiedzialna za jakiś kawałek rzeczywistości.

Boję się sytuacji, gdy moje dzieci staną się dla kogoś na papierze bytami niezależnymi od ich rzeczywistego funkcjonowania. Papier przyjmie wszystko, da się wszystko opisać, uzasadnić, uładzić. Poprzestawiać UP tak,żeby wszystko pasowało w sprawozdaniach lub jak pojawi się kontrola. Tyle, że projekt szumnie głoszący wspieranie dzieci, zwłaszcza tych najbardziej potrzebujących, pozostanie kolorową papierową wydmuszką. A dzieci? W realnym życiu jakoś sobie poradzą. Bo muszą. A ktoś potem z pozycji ministerstwa powie ile pieniędzy wydano na ich wspieranie. I jak nam, jak dzieciom z tym dobrze.

2 komentarze:

  1. No cóż myslalam! Inaczej wierzylam że będę pomagać! Widocznie komuś to nie pasuje i wiem komu! Dlatego będzie ta osoba robić wszystko żeby przeszkodzić, a na dodatek będzie udawać przyjaciela. Jeszcze nie byla Pani zaangażowana w projekt, a starano się mi dostarczać informacje i robiły to osoby ktorym Pani ufa. Ja jestem cierpliwa i wierzę mocno w to że nic nie dzieje się bez przyczyny. Czuję że rodzi się tu wielka sprawa z której będziemy czerpać wspólnie. Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja ciągle wierzę, że w życiu moje dzieci spotykać się będą z wariantem trzecim. I ludźmi pełnymi dobrej energii i jeszcze lepszych chęci, wspartymi fachową wiedzą. Wiara ponoć góry przenosi.

    OdpowiedzUsuń